W dobie uwielbienia dla diety paleo, która ma nas uchronić przed wszystkimi chorobami świata, stwierdzenie, iż spożywanie mięsa jest rakotwórcze, jest co najmniej proszeniem się o kłopoty. Nawet jeśli poparte jest to setkami niezależnych badań, nawet jeśli ogłosiła to już Światowa Organizacja Zdrowia (znana jako WHO), a dokładnie jej sekcja badań ds. nowotworów. Niemniej jednak, żyjemy w czasach, kiedy z fanatycznym uwielbieniem stosuje się coraz to nowe restrykcje dietetyczne (takie, jak wspomniana dieta bezglutenowa) i ufa się bezkrytycznie coraz to nowym „specjalistom”, którzy po ukończeniu weekendowego kursu dietetycznego czują się na siłach i bez cienia skrupułów zaczynają oferować usługi z zakresu leczenia insulinooporności, chorób tarczycy czy stanów zapalnych jelit. Póki nie zaufamy z powrotem EBM (medycynie opartej na faktach) i nie pozwolimy się leczyć PRAWDZIWYM specjalistom, którzy ukończyli odpowiednie studia medyczne (a jeśli ukończyli studia podyplomowe czy kursy, to jedynie dla poszerzenia horyzontów dietetycznych czy wyrobienia sobie opinii na temat danego problemu czy danego prelegenta) nie możemy ze spokojem patrzeć na nasze zdrowie.
Swoją drogą, ze zdumieniem i niepokojem patrzę na obecne trendy żywieniowe. Wszyscy z zapałem rzucają się na coraz to nowe diety alternatywne, wydając majątek na produkty z logo przekreślonego kłosa, a większość z nas nie potrafi wprowadzić najprostszych zaleceń dietetycznych, o udowodnionym prozdrowotnym działaniu – jak zwiększenie spożycia warzyw i owoców, czy ograniczenie smażenia czy panierowania mięs. Celem wyjaśnienia – osobiście stosuję u swoich pacjentów diety eliminacyjne, jeśli wykażą to testy na alergie/nietolerancje lub zauważę, że dany pacjent odniesie z tego korzyści zdrowotne. Ale nigdy nie stosuję takich diet na wyrost, gdyż mogą przynieść więcej szkody, niż pożytku. Tak samo, jak nigdy nie rozpisuję diet bez obszernego wywiadu lekarsko-żywieniowego przeprowadzanego na pierwszej wizycie. Jest to dla mnie tak oczywista sprawa, jak dla wielu osób schabowy w niedzielny obiad.
Jakkolwiek byśmy nie lubili jajecznicy na boczku, czy kiełbasy z grilla, musimy się pogodzić z faktem, że przetworzone mięso jest rakotwórcze. Tak głosi raport WHO opublikowany dnia 26 października br. Można go znaleźć tutaj.
Czytamy w nim,że: dzienna konsumpcja 50g przetworzonego mięsa zwiększa ryzyko rozwoju raka jelita grubego o 18%. Warto wiedzieć, że nowotwory jelita grubego są 2 najczęściej występującym u kobiet (zaraz po nowotworze piersi) i 3 najczęściej występującym u mężczyzn (zaraz po nowotworze płuc i gruczołu krokowego) rodzajem nowotworu. Warto również wiedzieć, że 50g to zaledwie 3 plasterki wędliny. W tym miejscu trzeba również podkreślić, że wszystkie światowe czy krajowe, poważne instytucje żywieniowe są bardzo ostrożne w publikowaniu tak jednoznacznych informacji (w przeciwieństwie do żywieniowych szarlatanów, którzy zazwyczaj są bardzo pewni swoich racji, jakkolwiek abstrakcyjne i nieprawdopodobne one są). Dlaczego? Ponieważ biorą za swoje słowa pełną odpowiedzialność i nie mogą dopuścić do sytuacji, w której za kilka lat, w świetle najnowszych badań, okaże się, że się mylili. Oznacza to, że zanim WHO stwierdziło, że spożywanie przetworzonego mięsa jest rakotwórcze, poprzedzili tę tezę setką badań oraz analizą wszystkich dostępnych badań naukowych w tym temacie. Gdyby nie mieli 100% pewności, to by tego raportu nie było, lub byłby napisany inaczej. Skoro mamy to już wyjaśnione, możemy przejść dalej.
Co dokładnie oznacza termin „przetworzone mięso”? WHO tłumaczy: należy przez to rozumieć każde mięso poddane przez producenta soleniu, wędzeniu, fermentacji czy innym procesom pozwalającym wydłużyć jego termin spożycia. Włączając w to drób i inne rodzaje mięsa, np. podroby.
Raport ponadto informuje o czymś jeszcze: określono jako bardzo prawdopodobne, że konsumpcja mięsa czerwonego również powoduje raka jelita grubego. Nie ma jeszcze jednoznacznych badań, by stwierdzić 100%, że to mięso, tak jak mięso przetworzone, jest rakotwórcze, lecz na chwilę obecną mięso czerwone, bez względu na to, czy jest to wołowina, wieprzowina, cielęcina, jagnięcina, baranina, mięso konia czy kozy, również powinniśmy z tego tytułu limitować. Jednym słowem: kiepska rysuje się przyszłość miłośników tatara, mimo, że jest tak bardzo „paleo”.
Nawet jeśli na szybko porównamy sobie wartość odżywczą mięsa i strączków, na pierwszy rzut oka widzimy, kto wygrywa tę batalię. Mięso to tłuszcze nasycone, antybiotyki, hormony wzrostu, cholesterol i zero błonnika, natomiast strączki cholesterolu są całkowicie pozbawione, nikt ich nie faszeruje szczepionkami, z drugie strony to bogate źródło błonnika (i wbrew obiegowej opinii, nie każda soja oznacza GMO). A ponieważ istną plagą jest otyłość, której sprzymierzeńcem jest błonnik i która znacznie obarcza układ sercowo-naczyniowy, a co drugi Polak umiera na zawał serca, ograniczenie w diecie mięsa wydaje się co najmniej racjonalne. Racjonalnie niestety nie oznacza, że łatwe…
Czy trzeba drogich, wieloletnich badań, by udowodnić, że dzisiejsze mięso, nafaszerowane antybiotykami i hormonami, dosłownie produkowane, a nie hodowane w humanitarnych warunkach, jest szkodliwe? Dla mnie nie. Dla niektórych niestety, mimo, iż zostało to poparte oficjalnym stanowiskiem największej światowej organizacji zdrowotnej, nadal będzie to mało. Co więcej, znajdą się tacy, którzy zaczną się doszukiwać spisku i będą chcieli pouczać WHO, co mają pisać.
Podsumowując – nie spożywanie mięsa przetworzonego już nie tylko wydaje się rozsądną decyzją dietetyczną, lecz z dniem dzisiejszym staje się oficjalnym sposobem na zdrowie, jeśli nie całościowe, to jelita grubego z całą pewnością. Podkreślmy to jeszcze raz: nasze organizmy są bardzo złożone i naprawdę ciężko o czymkolwiek w kontekście diety wypowiadać się tak jasno i stanowczo, jak o tym, że przetworzone mięso jest rakotwórcze. Tak samo jak azbest czy dym nikotynowy. Niestety.
Zamiast więc skupiać się na niejednoznacznych wątkach dietetycznych o szkodliwości glutenu czy nabiału, warto skoncentrować się na realnym problemie i postarać się wyeliminować z diety to, co zostało oficjalnie uznane za kancerogenne. I pozwolić działać tym, co się w danym temacie znają, a nie udają, że się znają. I choć pewnie minie jeszcze sporo czasu, nim w niedzielne popołudnie zagoszczą na stałe na naszych stołach ryby czy strączki, patrzę na przyszłość optymistycznie – w końcu co to ląduje na naszych talerzach, zależy jedynie od nas. Ja mówię pasztetom i kiełbasom zdecydowane nie, a Ty? Jaką decyzję podejmujesz? Tradycyjnie już, zostawiam Wam ten temat do przemyślenia i życzę racjonalnych wyborów żywieniowych.
2 Comments
“…ufa się bezkrytycznie coraz to nowym „specjalistom”, którzy po ukończeniu weekendowego kursu dietetycznego czują się na siłach i bez cienia skrupułów zaczynają oferować usługi z zakresu leczenia insulinooporności, chorób tarczycy czy stanów zapalnych jelit. Póki nie zaufamy z powrotem EBM (medycynie opartej na faktach) i nie pozwolimy się leczyć PRAWDZIWYM specjalistom, którzy ukończyli odpowiednie studia medyczne (a jeśli ukończyli studia podyplomowe czy kursy, to jedynie dla poszerzenia horyzontów dietetycznych czy wyrobienia sobie opinii na temat danego problemu czy danego prelegenta) nie możemy ze spokojem patrzeć na nasze zdrowie”
Proszę darować sobie takie subiektywne opinie podyktowane nietolerancją zawodową, nie zgadzam się z tak radykalną postawą i szerzeniem nieprawdy. Dietetyk po studiach nie jest żadnym “PRAWDZIWYM” specjalistą,, osoba taka posiada dyplom ukończenia studiów wyższych na kierunku dietetyk ewentualnie z jakąś specjalnością lub bez. Specjalistą taka osobą stanie się po latach praktyki w zawodzie lub po ukończonych specjalistycznych kursach dokształcających czy wspomnianych studiach podyplomowych z określoną specjalnością. Bardzo żle świadczy o dietetykach ich coraz bardziej nachalna gloryfikacją osób jedynie po studiach wyższych , to niedorzeczne tym bardziej, iż w Polsce mamy jasno sklasyfikowany zawód dietetyka. Osobiście udałam się do takiego dietetyka po katowickich medycznych studiach wyższych i nie byłam zadowolona, rozpisana dieta w programie to 1150 kalorii, po 3 miesiącach stosowania diety 6 kilogramów mniej (chudnę powolutku przez wyższe TSH) ale włosy wypadały jeszcze bardziej a skóra i ciało były w złej kondycji , musiałam ratować się kollagenem w proszku o którym dietetycy nie wspominają. Sama dieta to np jogurty 0% tłuszczu do koktajlu z bananem, wspomniane tutaj niezdrowe mięso średnio 2 razy dziennie czyli do grahama plasterki polędwicy sopockiej a do obiadu mięso w piekarniku. Dietetyk dla osoby która musi schudnąć przepisuje dietę odchudzającą , niekoniecznie zdrową. Płatne wizyty odbywały się co dwa tygodnie. Nie wiem też czy obowiązują jakieś normy etyczne w zawodzie dietetyka ale akurat Pani dietetyk dosyć mocno akcentowało niezadowolenie z efektów natomiast przed swoim miejscem pracy paliła papierosy . Sporo osób z mojego otoczenia odchudza się w tej poradni stąd wiem że są osoby które tak jak ja po kilku miesiącach zrezygnowały z wizyt. Proszę więc nie pisać , że tylko dietetyk po medycznych studiach jest w stanie pomóc w różnych dolegliwościach, walce z kilogramami czy że “możemy ze spokojem patrzeć na nasze zdrowie” i ufać takim osobą bo nie ma reguły. Kiedyś szukałam dietetyka po studiach natomiast dzisiaj już nie jest to dla mnie istotne.
Witam serdecznie. Niestety jest tak, że nie zawsze studia wyższe są gwarancją wiedzy czy dobrej jakości usług dietetycznych (co zdarza się nie tylko w branży dietetycznej, ale każdej innej). Z pewnością dają jednak dobre podstawy z zakresu nauk takich jak anatomia, biochemia, fizjologia żywienia, których poznanie jest niezbędne, jeśli zamierzamy pracować ze sportowcami czy pacjentami chorymi. Ja osobiście nie miałabym odwagi brać odpowiedzialności za czyjeś zdrowie, bez ukończenia studiów. Przykro mi, że ma pani nieprzyjemne doświadczenia ze wspomnianą poradnią i mam nadzieję, że nie zraziło to Pani do prowadzenia zdrowego stylu życia. Pozdrawiam i życzę dużo dobrego!