Są biegi ultra i jest TOR – Tor des Geants, określany jako jeden z najtrudniejszych biegów wytrzymałościowych na świecie. Biegacze z całego świata mają do pokonania 330km i 24.000 +/-. Każdy kto w ciągu 150h dobiegnie do mety dostaje tytuł Giganta. W tym roku odbyła się już 10. Jubileuszowa edycja tej imprezy, z tej okazji organizatorzy poszli o krok dalej. Stworzyli nową, specjalną trasę – Tor des Glaciers mierzącą 450km i 38.000 +/- poprzez alpejskie lodowce. Warunkiem uczestnictwa był ukończony TOR w czasie poniżej 130h.
6 września w Courmayer na starcie stanęła „złota 100”. 100 biegaczy z całego świata, którzy w ciągu kolejnych 9 dni mieli zmierzyć się z prawie 30 Alpejskimi szczytami. Co poniektóre mierzące ponad 3000m. n.p.m.
To tak gwoli wstępu, natomiast co może Was (i Nas) zainteresować najbardziej to część dietetyczna.
W Ultra, jak w każdym sporcie przygotowania trwają cały rok. Dobrze spożytkowany czas wpływa później na wynik, ale przede wszystkim na samopoczucie podczas biegu. My pojechaliśmy do Włoch już na 2 tygodnie przed startem, aby skorzystać z wysokości, gór i zaaklimatyzować się. Mieszkaliśmy na ponad 1500m. n.p.m, co przez pierwsze dni było dosyć odczuwalne, później było już tylko lepiej i wyżej…
Natomiast w kwestii żywieniowej nie mogliśmy wybrać sobie lepszego miejsca niż Włochy! Tak, mimo iż Marcin wybrał sobie za suport dietetyka to i on uległ włoskiej kuchni i różnym lokalnym przysmakom. Dając zupełną swobodę żywieniową. Może nie zupełną, gdyż obowiązki były podzielone, i zakupy z gotowaniem należały wiadomo do kogo. To już tak jest, ktoś musi gotować żeby jeść mógł ktoś, a w Ultra, uwierzcie to nie są małe ilości.
Dolina Aosty jest dosyć charakterystycznym regionem. Położenie przy granicy francuskiej powoduje, iż na pierwszy rzut oka, ich kuchnia w żaden sposób nie kojarzy się z tradycyjną kuchnią włoską. Dostaniemy tam jak najbardziej pasty, pizzę czy risotto. Aczkolwiek mieszkańcy szczycą się kozimi wyrobami, wędlinami, serami czy słodkimi tartami z lokalną marmoladą.
Nasze żywienie na co dzień wbrew pozorom było zbliżone do tego co stosujemy na co dzień. Warunki campingowe były pewnego rodzaju ograniczeniem, ale mimo to dawaliśmy radę ugotować owsiankę, makaron czy zrobić tosty. Czasem w ciągu dnia zjedliśmy na lunch kawałek pizzy. Kolacje nie były na ciepło tylko w postaci włoskiego pieczywa z lokalnymi dodatkami. Niespodziewanie okazało się iż butle gazowe musimy używać oszczędnie. Noce w namiocie późnym latem w Alpach są już dosyć mroźne i wtedy okazuje się, że nie ma nic lepszego niż termos z ciepłą herbatką.
Co do słodkiego, wakacje bez croissantów i lodów to nie wakacje. I tego sobie nie odmawialiśmy, szczególnie jeśli poprzedzone było to porządnym treningiem w górach. Staraliśmy się korzystać z tego czego nie można dostać w Polsce. Kosztowaliśmy lokalnych specjałów, zachowując w tym wszystkim zdrowy rozsądek i umiar, chociaż nie zawsze było to łatwe.
Natomiast jeśli chodzi o żywienie na krótko przed startem to jedyne co uległo zmianie to ilości. W ultra kluczem do sukcesu jest znajomość własnego organizmu i reakcji na produkty. Co podczas biegu może zaszkodzić i lepiej tego unikać, a co można jeść ( dosłownie) bez ograniczeń. Marcin ma na tyle dużą tą świadomość jak i tolerancyjny żołądek że nie wymagało to wykluczania wielu produktów. A dystans był na tyle znaczny iż stosowanie specjalnych protokołów ładowania nie miało sensu. Ważne było jedzenie dużych ilości w ogóle, wszystkiego na co miał ochotę. I tak też robił… nie odmawiał sobie niczego i ta strategia w jego przypadku okazała się najlepszym co mógł zrobić.
Dla każdego zawodnika dzień startu wiąże się z różnymi emocjami, odczuciami…z jednej strony radość i pewność, że dasz z siebie wszystko, z drugiej strony strach przed nieznanym, a na starcie? Euforia biegacza. Niestety z własnego doświadczenia wiemy, że silne skupienie na przygotowaniu się do startu i lekki stres powodują, że ultrasi kompletnie zapominają o jedzeniu i przyjmowaniu odpowiednich ilości. Co w ich wypadku jest kluczowe, tym bardziej kiedy biegi zaczynają się wieczorem i do „przeżycia” mają jeszcze cały dzień.
Na szczęście nad Marcinem czuwał suport, który przemycał różne mniej lub bardziej zdrowe produkty, byle tylko zabezpieczyć Go energetycznie na najbliższe godziny. Tor des Glaciers rozpoczynał się nieco ponad 1 dzień wcześniej niż Tor des Geants. Stąd organizatorzy nie dysponowali dużą halą sportową, gdzie corocznie odbywa się odbieranie pakietów, toreb i numerów. Dla nas była to mała salka i to udostępniona na kilka godzin przed startem. Od pobudki do startu mieliśmy 12h. Trzeba było wszystko dobrze przemyśleć organizacyjnie i logistycznie, by móc się tam pojawić o 20. Co oczywiście jeszcze bardziej utrudniało nam jedzenie i przygotowywanie posiłków. Cała „operacja” odbioru pakietu zajęła nam prawie 5 godzin.
Na śniadanie standardowo płatki ryżowe z dżemem i masłem orzechowym, mało błonnika dużo energii + oczywiście kawa. Jak już wspomniałam brak czasu powodował, że musieliśmy oboje wykorzystywać każdą chwilę. Tak więc po śniadaniu zanim ruszyliśmy do Courmayer po odbiór pakietu. W towarzystwie kawy przygotowywaliśmy wszystkie potrzebne suplementy, batony i żele oraz sprzęt, przy tym jedząc włoskie ciasteczka.
W Courmayer straciliśmy sporo czasu i energii, więc opcją ratunkową była…pizza! ( z naszej ulubionej pizzerii ). Już ze spokojem i odebranym numerem postanowiliśmy jeszcze pójść na lody i espresso. Od powrotu na camping do startu zostały 4h. Wtedy dopiero musieliśmy się zmobilizować, aby spakować torbę, z dodatkowymi butami, ubraniami, suplementami, która miała być dostępna jedynie w 3 punktach na całej trasie.
Pierwszy był w okolicy 160km, czyli po 3 dniach. Wyposażenie obowiązkowe to poza m.in. odzieżą, rakami, mini apteczką, dodatkowa żywność w postaci żeli czy batonów. Marcin do 24l kamizelki zmieścił 30 żeli, 10 batonów i 5 saszetek elektrolitów. Mało? To miała być tylko „opcja awaryjna” na dłuższych odcinkach między punktami odżywczymi. Wydawało by aż za dużo, ale… w ultra trzeba być przygotowanym na wszystkie niespodzianki. To też zabrał tego więcej niż zazwyczaj.
W ultra ciężko jest ustalić jakiekolwiek schematy żywieniowe. Tak naprawdę kluczowa jest indywidualizacja i poleganie na własnej intuicji. Na godzinę przed startem Marcinowi intuicja podpowiedziała, że wypiłby jeszcze espresso i coś zjadł… Ostatnim posiłkiem przed startowym stał się croissant z czekoladą i podwójne espresso.
Miło się siedziało, ale przecież przyszliśmy tam w konkretnym celu. Nadszedł czas na Tor des Glaciers. Każdy ze 100 zawodników przekraczając strefę startu był wyczytywany z imienia i nazwiska. Atmosferę biegu można było odczuć z każdej strony, tłumy kibiców, muzyka, drony, transmisja na żywo. I wiadomości od znajomych że właśnie nas widzą i trzymają kciuki. Godzina 20.00 start. Tak rozpoczęła się przygoda, po której bieganie ultra już nigdy nie będzie takie samo…
Północno – zachodnia część Włoch skradła nasze serca. Kiedy 4 lata temu po raz pierwszy jechaliśmy na TOR nie byliśmy kompletnie świadomi tego, co zastaniemy. Nie mam na myśli samego Courmayer, Alp czy życzliwości ludzi jaka nas spotkała, ale także organizacji samego biegu. Organizatorzy słyną z tego, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Od startu przez cała trasę biegacze są monitorowani z lotu helikoptera, a wszelkie problemy są rozwiązywane na bieżąco.
W kwestii zaopatrzenia punktów żywieniowych czy basi vita ( tzw. baz życia) żadna dotąd impreza biegowa nie była tak zaopatrzona jak na TOR. W punktach jest wszystko o czym może zamarzyć biegacz w ciągu kilku dni ciągłego biegu. Na słono – minestrone, różnego rodzaju pasty i risotta, kawałek dobrego, lokalnego mięsa z ziemniakami, regionalne wędliny i sery, nawet pizza. Czy na słodko – crosttatine z marmoladą/ nutellą, crosissanty, różnego rodzaju ciasteczka, owoce, bakalie i tradycyjne espresso.
Warto wspomnieć, że TOR-em żyje cała społeczność Doliny Aosta. Mieszkańcy traktują ten bieg jak swoje lokalne święto. Nie tylko mocno doppingują biegaczy na trasie ( która przebiega również przez miasteczka), ale sami często częstują ciastem, pizzą czy espresso.
Jadąc na Tor des Glaciers byliśmy przekonani, że i w tym wypadku w kwestii żywienia na trasie będzie tak samo. Otóż niestety… organizatorzy i tą kwestią utrudnili Gigantom zawody. Co prawda, regulamin zaznaczał, że znaczna część trasy będzie wiodła poza szlakami. Tylko na odcinkach równoległych z trasą TOR będą punkty żywieniowe, z których biegacze Glacier’a będą mogli korzystać oraz 3 bazy życia. Reszta w interesie biegacza? I tak i nie…
Biegacze mieli po drodze około 27 schronisk współpracujących z organizatorami. To też tam mieli mieć zapewnione posiłki, a na dłuższych odcinkach musieli radzić sobie sami. Tych odcinków nie było wcale tak dużo, więc mając na uwadze tyle schronisk i zapewnienia organizatorów, wydawało się do przeżycia. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że we Włoszech trochę inaczej wszystko funkcjonuje. Regulamin oraz obietnice nie koniecznie muszą się pokrywać z rzeczywistością.
Od startu do pierwszego schroniska rif. Elizabetta było 15km, natomiast warunki nie rozpieszczały już od samego początku. Na 1,5km przed punktem zaczęła się śnieżyca i silny wiatr, więc pomimo dosyć krótkiego odcinka i „ świeżości” Marcin cieszył się, że za chwilę będzie mógł chwilę się ogrzać i przede wszystkim dobrze najeść. Do następnego schroniska miało być prawie 30km. I w momencie wbiegnięcia do rif. Elizabetta całe Jego dotychczasowe wyobrażenie o jedzeniu na TOR upadło. Jedyne co dostał to espresso i kilka ciastek (?!). Trudno, pomyśleliśmy że w zasadzie to przecież dopiero początek biegu, więc dalej na pewno będzie już lepiej.
Otóż im dalej w trasę TDG tym gorzej. Przez kolejne 3 dni i 3 potwornie zimne noce ( temperatura spadała do -12st C) zanim dotarł do Cogne na 160 km ( I. baza życia). Gdzie miał swoją torbę, Marcin w przeważającej ilości korzystał z żeli i batonów, które miał ze sobą i z zapasów zgromadzonych we własnym organizmie. Dopiero tam dostał porządną porcję minestrone, makaronu i wiele innych przekąsek.
To dopiero 1/3 trasy, zastanawialiśmy się co i jak będzie dalej, bo do następnej bazy życia było ok. 70 km. Już było wiadomo, że przy takim zaopatrzeniu żywieniowym nie ma szans dobiec do mety jedząc tylko własne żele i batony. Właściwie to do końca biegu nie wiele się w tej kwestii zmieniało. Nawet na odcinku pokrywającym się z trasą TOR punkty nie zachwycały ilością jedzenia. W schroniskach niezmiennie pojawiał się „ zestaw ultra”, czyli 2 kromki chleba, kawałek sera, 2 plasterki wędliny, coca cola i espresso + 2 tabliczki czekolady Ritter. Mocno ratowała morale i dawała nadzieję, że się uda.
Było tylko kilka punktów, gdzie Marcin zjadł ciepłe i pożywne minestrone czy lasagne. W przed ostatnim schronisku pod Matternhornem ( 350km), kiedy wbiegł o północy, dzięki temu iż spotkał właściciela tego miejsca, dostał 3 – daniowy posiłek. Trochę podbudowało psychicznie, bo limit gonił, ale w tym momencie już nie wiele to dało…
Można sobie tylko wyobrazić jak mocno utrudniało to walkę na trasie, szczególnie kiedy dochodziły dodatkowe czynniki. Zimno, zmęczenie, brak snu, brak oznakowania trasy i nie zawsze prawidłowo działający gps. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić co czuje biegacz, kiedy wewnętrznie wie, że limit czasowy ucieka, przed Nim odcinek, na którym swobodnie dał by radę nadgonić godziny stracone na szukanie sygnału gps, ale brak mu energii żeby poruszać się szybciej niż 2-3km/h, wciąż na wysokości pow. 2000m n.p.m.
Początkowo myśleliśmy, że organizator tworząc trasę Glacier’a chciał maksymalnie jak tylko się dało utrudnić biegaczom dotarcie do mety i udowodnić im co znaczy szeroko pojęta wytrzymałość. Może i tak… chociaż z relacji biegaczy, którzy startowali w TOR wiem, że tam było podobnie. Wszyscy, szczególnie Ci którzy biegli już tu wcześniej byli bardzo zaskoczeni tym co zastali, ale takie właśnie jest ultra – nieprzewidywalne i po raz kolejny potwierdza się, że nie można porównywać 2 nawet tych samych biegów, bo za każdym razem wygląda to całkiem inaczej.
„ Ambicja jest matką wyzwań, które ultramaratończyk przed sobą stawia, ojcem zaś charakter”
Marcin walczył do końca, pokazując prawdziwy charakter, pomimo znacznego osłabienia, 7 nie przespanych nocy i braku dostatecznej energii na trasie. Niestety jego przygoda zakończyła się przedwcześnie… na 374 km, został zatrzymany w schronisku przez organizatorów. Do mety zostało nieco ponad 70km, natomiast limitu 21h, w tych warunkach i stanie organizmu nie było szans na ukończenie biegu w limicie 190h. Co prawda, do limitu pośredniego pozostało jeszcze kilka godzin i miał prawo kontynuować bieg, natomiast nie miało to już większego sensu, i co ważne, z tego punktu był zapewniony transport do Courmayer.
W centrum spotkaliśmy się dopiero po kilku godzinach od informacji o zakończeniu biegu. To jednak było jeszcze 70km, a jak się okazało w Tor des Glaciers, nawet rezygnacja nie jest taka łatwa. Wyobraźcie sobie, co czuje biegacz po prawie 380km w nogach, kiedy podjemuje ( lub ktoś podjemuje za Niego) decyzje o zakończeniu biegu, będąc w ciepłym schronisku, z myślą, że za chwile wkońcu będzie mógł wziąć prysznic, porządnie zjeść i pójść spać.. i nagle okazuje się, że do parkingu, z którego będzie przywieziony do miasta jest ok. 1,5h drogi… cóż – TOR.
Pewnie zastanawiacie się, jak wygląda regeneracja po ultra w kontekście żywienia. Wydawało by się, że ultramaratończyk po tak ogromnym wysiłku i wynikającym z niego strat energetycznych, rzuca się na jedzenie. Otóż, nie. W pierwszych godzinach po ultra, biegacze często nie odczuwają głodu i nie mają apetytu. Priorytetem staje się higiena, czyste ubranie i uśmiech suportu 😉 Natomiast kiedy mija ten okres, wtedy pochłaniają wszystko co się da i ile się da.
Organizatorzy zapewniają biegaczom warunki, udostępniając obiekt Centro Sportivo, gdzie mogą wziąć prysznic, skorzystać z masażu, położyć się spać i zjeść. Każdego roku, korzystaliśmy praktycznie ze wszystkiego co było nam zaoferowane, aczkolwiek tym razem Marcin skorzystał tylko z prysznica i przysługującego posiłku po czym opuściliśmy obiekt i wróciliśmy na camping.
W Centro o dziwo, jedzenia było sporo ( makaron, mięso, jajka, warzywa, pieczywo, sery, szynki, owoce i ciasta), ale jak wspomniałam wyżej, nie za bardzo był apetyt by jeść. Za to dwie godziny później, biegliśmy po 3 pizze.
Ile jest w stanie przyjąć kalorii ultra ludzki organizm? Nie mam pojęcia… bo szczerze mówiąc następnego dnia po śniadaniu, przestałam już zwracać uwagę na to, że Marcin ciągle woła o jedzenie i miesza wszystko co się da.
10.00 Przystawka przed śniadaniem: pizza z zeszłego wieczoru i ciastka z nutellą
10.15 Główne śniadanie: pół chleba z masłem i żółty ser ( kostka), owsianka na mleku z masłem orzechowym, jogurt, owoce, opakowanie szynki parmeńskiej + coca cola
10.45 Deser po śniadaniu: ciastka owsiane z dżemem i… kawa
A w ciągu dnia, było podobnie tylko z każdą godziną więcej…